Rysiek
Był najukochańszy.
Wielki, diabelsko czarny, budził respekt już na pierwszy rzut oka. Nie bał się niczego.
Nigdy w życiu nie kupiłam mu kontenera, bo zwyczajnie go nie potrzebował. W samochodzie jechał jak pasażer, na przednim siedzeniu, elegancko i - jak to on - spokojnie. W poczekalni u weterynarza siedział na oddzielnym krześle obok mnie, jak ludzki pacjent. Ignorował inne zwierzęta i budził podziw ich właścicieli. W parku siedział obok mnie na ławce. Jak człowiek. Pamiętam jak dziś: lato, ogródek jordanowski na Mokotowie. Słoneczny dzień. Nagle naprzeciwko naszej ławki przystaje pan. Wpatruje się w niego i mówi: "ty jesteś Ryś!" A ja się rozpływam.
Bo nazywał się Rysiek. Jak tylko ze mną zamieszkał, od razu było wiadomo, że to Rysiek, inne imię nie wchodziło w grę. Jako dzieciak miał przy uszach minipędzelki, do tego zawsze był sporym kotem. Ryś, choć czarny.
Miał swoje zwyczaje. Tuż po powrocie do domu należało go przeciągnąć. To znaczy: wziąć pod pachy, on wtedy się prostował i, zachęcony, przeciągał do oporu. Kiedy gdzieś wyjeżdżałam, przykazywałam osobie, która przychodziła go karmić: "tylko pamiętaj, przeciągnij kota!"
Nie tolerował podniesionego głosu. Kiedy chciał łagodzić ludzkie spory, stawał pośrodku i patrząc w górę, prosto w oczy człowieka, uparcie miauczał. Uspokajał.
Był wzorem cierpliwości. Znosił ze spokojem wszystkie przynoszone przeze mnie do domu kocie znajdy i uczestniczył w ich wychowaniu. Bawił się, mył, uczył zabawy i polowania. Nie wykazywał żadnej agresji.
Był też najbardziej niezwykłym prezentem, jaki otrzymałam w życiu. Dała mi go jego matka. Kocia matka.
To była piwniczna kotka, którą dokarmiałam i która mi zaufała. W samym środku srogiej zimy musiała uznać, że nie da rady ochronić swoich małych. Była ich dwójka. On i jego siostra. Zniosłam im do piwnicy wymoszczony kocem karton, ale to był naprawdę zimny czas. Kocica czaiła się na korytarzu i kiedy otworzyły się drzwi mieszkania, wbiegła do środka z małym w zębach. Potem - drugie kocię. Sama nie chciała zostać. To jest nadal coś, w co po tylu latach trudno mi uwierzyć. Instynkt i zaufanie.
Kocia matka - w zagrożeniu - oddała mi swoje dzieci.
Jego siostra trafiła do innej rodziny. Rysiek został ze mną na 16 lat, aż do końca. Umarł cztery lata temu. Już do końca życia będę miała sentyment do czarnych kotów, uznawanych tak często i bez sensu za pechowe. Ja je uwielbiam i wiem, że to człowiek może przynieść pecha kotu, nigdy odwrotnie.
17 listopada jest podobno Międzynarodowy Dzień Czarnego Kota. Ja go mam codziennie, w sercu.
Wielki, diabelsko czarny, budził respekt już na pierwszy rzut oka. Nie bał się niczego.
Nigdy w życiu nie kupiłam mu kontenera, bo zwyczajnie go nie potrzebował. W samochodzie jechał jak pasażer, na przednim siedzeniu, elegancko i - jak to on - spokojnie. W poczekalni u weterynarza siedział na oddzielnym krześle obok mnie, jak ludzki pacjent. Ignorował inne zwierzęta i budził podziw ich właścicieli. W parku siedział obok mnie na ławce. Jak człowiek. Pamiętam jak dziś: lato, ogródek jordanowski na Mokotowie. Słoneczny dzień. Nagle naprzeciwko naszej ławki przystaje pan. Wpatruje się w niego i mówi: "ty jesteś Ryś!" A ja się rozpływam.
Bo nazywał się Rysiek. Jak tylko ze mną zamieszkał, od razu było wiadomo, że to Rysiek, inne imię nie wchodziło w grę. Jako dzieciak miał przy uszach minipędzelki, do tego zawsze był sporym kotem. Ryś, choć czarny.
Miał swoje zwyczaje. Tuż po powrocie do domu należało go przeciągnąć. To znaczy: wziąć pod pachy, on wtedy się prostował i, zachęcony, przeciągał do oporu. Kiedy gdzieś wyjeżdżałam, przykazywałam osobie, która przychodziła go karmić: "tylko pamiętaj, przeciągnij kota!"
Nie tolerował podniesionego głosu. Kiedy chciał łagodzić ludzkie spory, stawał pośrodku i patrząc w górę, prosto w oczy człowieka, uparcie miauczał. Uspokajał.
Był wzorem cierpliwości. Znosił ze spokojem wszystkie przynoszone przeze mnie do domu kocie znajdy i uczestniczył w ich wychowaniu. Bawił się, mył, uczył zabawy i polowania. Nie wykazywał żadnej agresji.
Był też najbardziej niezwykłym prezentem, jaki otrzymałam w życiu. Dała mi go jego matka. Kocia matka.
To była piwniczna kotka, którą dokarmiałam i która mi zaufała. W samym środku srogiej zimy musiała uznać, że nie da rady ochronić swoich małych. Była ich dwójka. On i jego siostra. Zniosłam im do piwnicy wymoszczony kocem karton, ale to był naprawdę zimny czas. Kocica czaiła się na korytarzu i kiedy otworzyły się drzwi mieszkania, wbiegła do środka z małym w zębach. Potem - drugie kocię. Sama nie chciała zostać. To jest nadal coś, w co po tylu latach trudno mi uwierzyć. Instynkt i zaufanie.
Kocia matka - w zagrożeniu - oddała mi swoje dzieci.
Jego siostra trafiła do innej rodziny. Rysiek został ze mną na 16 lat, aż do końca. Umarł cztery lata temu. Już do końca życia będę miała sentyment do czarnych kotów, uznawanych tak często i bez sensu za pechowe. Ja je uwielbiam i wiem, że to człowiek może przynieść pecha kotu, nigdy odwrotnie.
17 listopada jest podobno Międzynarodowy Dzień Czarnego Kota. Ja go mam codziennie, w sercu.
Piękne... Sam mam kota w większości czarnego, więc Cię rozumiem
OdpowiedzUsuńCudowna historia, a Rysiek przepiękny. Bardzo podoba mi sie zdanie o tym, że to człowiek moze przynieść pecha kotu, nie odwrotnie. Niestety to smutna prawda... Mój Dracula czarny mainecoonowo czyli trochę szaro, trochę czekoladowo, ale serce czarnego kota. Bo czarne koty to jakby takie bardziej jeszcze niż inne kocie koty.
OdpowiedzUsuńBardzo ładnie i wzruszająco napisane.Koty są magiczne, też mam sentyment do czarnych "takie bardziej jeszcze niż inne kocie koty" - coś w tym jest.
OdpowiedzUsuń