Koniec żałoby
Zdewastowana posesja gdzieś na warszawskim osiedlu. Kiedyś
był tu zakład kamieniarski, dziś między starymi, pokruszonymi nagrobkami leży dosłownie wszystko. Stary materac, butelki, gruz, niepotrzebne
nikomu ubrania.. i gdzieś w tym wszystkim znajduje schronienie kocia rodzina.
Kotka z czwórką małych. Ale na razie o tym nie wiem.
- Pani tak lubi kotki, coś pani pokażę – stróż na parkingu,
gdzie zostawiam auto, prowadzi mnie przez ogrodzenie. Po krótkiej chwili na „kici, kici” wybiega do
nas ufna koteczka. A za nią nieśmiało wyziera gromadka puchatych dzieci we
wszystkich kolorach tęczy. Trzech chłopaków i pstrokata dziewczyna. Kompletna
łobuziara, do tego plamiaste dziwadełko.
Jest czerwiec. Od tego wieczora codziennie przechodzę z
parkingu na sąsiednie gruzowisko i dokarmiam kocią rodzinę. Zazwyczaj kończę
pracę późno, więc sytuacja jest dość egzotyczna. Parkuję samochód, przełażę
przez ogrodzenie i w świetle księżyca - między nagrobkami - nawołuję.
Koty pojawiają się niemal bezszelestnie. Karmię, głaszczę, oswajam i już
wiem, że nie da się ich tak zostawić. Bo jak oswoiłeś, to stajesz się
odpowiedzialny.
Młode rosną szybko. W ciągu dnia zabawa i nauka polowania –
pod czujnym okiem mamy i właścicieli okolicznych posesji. Od nich dowiaduję
się, że kicia ma schronienie w jednym z domów i że ma status „dochodzącej” do
michy kota-stałego rezydenta. Pozostaje pytanie, co z małymi. Wiadomo, trzeba
im znaleźć domy.
Rudziaka chcą wszyscy, oczywista sprawa. Rude koty zawsze cieszą się największym
powodzeniem, to wiem od wszystkich znajomych weterynarzy i z własnego doświadczenia
kociej mamki. Rozsyłam zdjęcia znajomym, dzwonię. Jestem pewna, że pstrokata
też szybko pójdzie do ludzi, ale tak się, o dziwo, nie dzieje. Pierwszeństwo
mają kotki „standardowe”.
Co począć z takim stworkiem, ni rudym, ni szarym? Najbardziej
niepokornym z całej gromadki?
Powoli zaczyna kiełkować TA myśl.
Ale w domu i w sercu wciąż żałoba. Minęło sporo czasu od śmierci ukochanego Ryśka, który towarzyszył mi przez 16 lat. Do tej pory nie byłam w
stanie przygarnąć kolejnego zwierzaka. A jest przecież Marcel. Sam, bo ludzie
większość dnia w pracy. Sam, choć pierwsze lata przyklejony do Rysia, swojego
mentora. Sam – czyli niedobrze.
Mija jeszcze parę dni. Pstrokata nadal nie znajduje domu.
Myślę sobie – wezmę ją, ale tylko na próbę. Nauczę łobuziarę czystości, będzie
łatwiej znaleźć jej człowieka. Przy którymś karmieniu po prostu biorę ją na
ręce i idę w stronę domu. Najedzona w ogóle nie protestuje.
Zwiedzanie domu zaczyna od wspinania się na kanapę. Na
kanapę i po niej, w górę i w dół, po wysokich poduszkach. „Jak Wanda Rutkiewicz” –
mówi narzeczony. Aha. Wandzia. Tak już zostaje. I imię po legendarnej himalaistce, i kotka. Marcel nie
protestuje. Jest może odrobinę nieufny, ale zaciekawiony. W niej respektu wobec
Tego Większego nie ma wcale. Nie nabrała go wobec większych do dziś.
Jej pojawienie się to symboliczny koniec żałoby po odejściu Kota,
Który Był Zawsze. Żałoby – tak. Ale nigdy żalu ani tęsknoty.
Kocham Twoje opowieści! <3 całusy dla Wandzi!
OdpowiedzUsuńDzięki, Kochana! Jako wielbicielka gotyku wyobraź sobie scenę: ja i koty w świetle księżyca, w letnią noc, między nagrobkami.. Tak było!
OdpowiedzUsuń